Z zimowych podrozy + wiadomosc!

Nie było mnie 2 tygodnie. Jednak nie próżnowałam i nie spałam całymi dniami. Co to, to nie! No, może wieczorami siedziałam otulona kocykiem, czytając, pisząc i oglądając wszystko, za co od dawna się zabierałam. A i tak na mojej półce stoi pięć nowych książek i dziewięć komiksowych tomów do przeczytania. A za chwilę przyjdzie mi wydawać pieniądze na tegoroczne albumy muzyczne. Nie nadążam za wszystkimi swoimi zainteresowaniami literacko-filmowo-płytowymi. Ehm, dobra, nie przedłużajmy już, bo pewnie ciekawi Was co robiłam (albo i nie, ale wtedy byście tu nie wchodzili, prawda?).

Ferie zaczęłam nieco wcześniej niż teoretycznie wypadły one w kalendarzu. Po sesji z literatury rzuciłam się na przygotowania studniówkowe. Tak naprawdę tego samego dnia kupiłam ostatnie dodatki do swojej kreacji. Nawet sukienka i buty były kupione na „ostatnią chwilę”, tak samo partner został poproszony zaledwie dwa tygodnie wcześniej, kiedy inni mieli wszystko zaplanowane od dwóch miesięcy. Jednak ostateczny efekt „wyglądowy” zdecydowanie mnie zadowolił swoim idealnym dopracowaniem i częściową oryginalnością. Tak miało być i chyba pierwszy raz w życiu czułam, że wyglądam naprawdę dobrze. Wszystko dzięki mojej wspaniałej fryzjerce oraz cudownej wizażystce Kasi! Dziękuję jej bardzo i podziwiam spokój i wytrwałość przy poprawianiu szczególików przy akompaniamencie mojego zrzędzenia. Zdjęcia ze studniówki wrzucę, jak tylko je dostanę (czyli jak pan fotograf się obudzi, kiedy to będzie?). Na razie mogę powiedzieć, że bardzo przyjemny bal, z dobrze zorganizowanymi obiema częściami. Szybko minął, a szkoda, bo dobrze się bawiłam 🙂

Następnego dnia (albo i tego samego, kilka godzin później, patrząc na to, o której skończyliśmy afterparty) byłam już w samochodzie razem z moimi dwoma przyjaciółmi w drodze do kraju ziemniaczanych knedli i „Krecika”. Jechaliśmy na zimowe szusowanie w Karkonosze, do Vitkovic, czyli miasteczka, w którym nie ma nic oprócz dwóch gór i hodowli hucułów (ponoć jednej z największych w Europie, ale nikt z nas nie liczył tamtejszych kucyków). Znaleźliśmy się ze swoim sprzętem narciarskim w środku niczego, we w miarę wygodnym apartamencie, prowadzonym przez niezbyt uprzejmych Czechów, którzy sami mieszkali w Pradze i widzieli nas na szczęście zaledwie dwa razy (nie obyło się bez „spiny”  z wydźwiękiem polako-ksenofobicznym, jak widać takie konflikty nie powstają tylko na tle rasowym i religijnym… życzę tamtym panom natknięcia się na kilku moich „łysych” znajomych przy okazji ewentualnego pobytu u nas). To, co było najlepsze w naszym apartamencie to lokalizacja względem stoków. Po przejściu 20 metrów wpinaliśmy narty, snowboardy i śmigaliśmy pod wyciąg krzesełkowy.

Zrzut ekranu 2016-02-17 o 23.43.55

Wylosowaliśmy chyba najlepszy stok w okolicy, który w wybrane dni „nocnego lyżowania” był otwarty do 21. Dzienne warunki były bardzo różne, a czwartego dnia nie poszliśmy wcale na stok, ze względu na ulewny deszcz i brak odpowiedniej pokrywy śnieżnej. Jednak to, co działo się od godziny osiemnastej do dwudziestej pierwszej, było wspaniałe. Idealnie wyratrakowane trasy, pięknie oświetlone, cudowny, nocny widok na miasteczko. Wtedy można było pośmigać. Wszystkim, którzy zamierzają się tam wybrać, polecam raczej weekendowy wyjazd na piątkowe i sobotnie jeżdżenie wieczorne. O ile do szesnastej może być różnie, o tyle wieczory na „Aldrovie” was nie zawiodą. My jednak nawet w złą pogodę się nie nudziliśmy, bo jak to mówią „nie ważne gdzie się jest, ważne w jakim towarzystwie.” 🙂 Na koniec, wracając w tłusty czwartek do Polski, zatrzymaliśmy się na ładnie podany, ale mierny w smaku obiad w Szklarskiej Porębie. W końcu wyszłam z restauracji (gdzie uraczyli mnie niedoprawionym ziemniakiem) i poszłam na jarmark. Kupiłam tam czapkę jenota (zrobioną oczywiście ze sztucznych tkanin i włókien) 🙂

Czechy były dla mnie jedynie rozgrzewką przed rodzinnym wyjazdem (już następnego dnia) we włoskie Dolomity, do Madonny. Byłam tam już wiele razy i mogę śmiało powiedzieć, że włoskie góry to istny raj dla narciarzy. Tegoroczny pobyt był jednak (jeszcze bardziej niż zwykle) wyjątkowy. Wszystko za sprawą hotelu, w którym przyszło nam mieszkać. Na pewno jednym , jedynym takim na świecie. Dlaczego? Skąd to stwierdzenie?

Jadąc do Rifugio Lago Nambino musimy wjechać do parku krajobrazowego, nie zważając na znaki „zakaz wjazdu” czy „uwaga, koniec drogi”. Dojedziemy bardzo leśną drogą do bardzo leśnej polany. I co dalej? Pod naszymi nogami znajdziemy metalowy wózek na linach, które prowadzą pod stromą górę, gdzieś w ciemny las. GPS powie nam, że dalej musimy iść 25 minut pieszo. I ma rację. Pakujemy więc cały swój podróżny dobytek do niewielkiego wózka i rozpoczynamy górską podróż przez… Drzewa, kamienie i korzenie. Ścieżki jako takiej nie ma, jedynie znaki na sosenkach wskazują nam kierunek, w którym musimy się poruszać. Gdy jest jasno możemy dostrzec tunel wśród śnieżnych zasp, wykopany łopatami przez właścicieli hotelu.

Zrzut ekranu 2016-02-17 o 23.42.37

Zrzut ekranu 2016-02-17 o 23.43.02

W środku cudo! Drewniana chatka, ładne pokoje z widokiem na świetny, górski krajobraz, a do tego bardzo przyjemna i czysta łazienka. Apartamenty nie miały numerów – na kluczykach i przy drzwiach widniały za to narysowane i podpisane rośliny górskie – ich nazwy. W całym hotelu widniały tez wizerunki (na malowidłach, rycinach, obrazach czy drzwiach od toalety) smoka z jeziora Nambino, nad którym stał pensjonat – postaci z miejscowej legendy.

Podejście obsługi do gości było niesamowite i mogę szczerze powiedzieć, że nigdy nie spotkałam się z czymś takim. Na samym początku, kiedy wreszcie się tam wdrapaliśmy, a nasze bagaże zostały wciągnięte, syn właścicieli wyprawiał cuda, aby na naszym komputerze zadziałał internet – w końcu się udało i (no wprawdzie na kablu i ostatecznie moim starym, odkopanym przez tatę miesiąc temu Sony Vaio) działał naprawdę szybko. Potem zostałam zaskoczona na kolacji. Przy składaniu zamówienia zaczęłam tłumaczyć speszona, że „jest ze mną taki problem, no bo eee, ja nie jem mięsa, nabiału, no wie pan… jajek tez raczej nie…”. Ten sam, pan od internetu, spojrzał tylko przyjaźnie i powiedział po angielsku (a w tym języku wszyscy pracownicy Rifugio mówili całkiem nieźle) „Więc jesteś weganką, prawda? Nie ma żadnego problemu, zaraz zapytam w kuchni co możemy ci przyrządzić.” Kiedy po minucie wrócił, powiedział, że dzisiaj mają tylko penne warzywne, tofu i falafel, a na przystawkę mogą mi zrobić sałatkę, bo nie byli na to przygotowani i „ogromnie przepraszają”, ale od jutra kupią mi produkty i będą gotować coś bardziej urozmaiconego. Kolejne pytanie mnie powaliło na łopatki: „A wolisz na śniadanie mleko sojowe czy ryżowe?”. Odpowiedziałam, z dużymi jak orbity oczami, że ryżowe, jeśli i bardzo przepraszam, że sprawiam kłopot. Otrzymałam serdeczne „Przecież to żaden problem, gdybyśmy wiedzieli wcześniej, to od dzisiaj mielibyśmy wszystko gotowe.”. Na kolację dostawałam cztery, przepyszne, wegańskie dania (nie muszę chyba mówić, że tyle jedzenia na razie nie widziałam od dawna, bo zwykle pół burgera z cieciorki to dla mnie za dużo i było to ogromne wyzwanie dla objętości mojego żołądka), codziennie co  innego i codziennie coś pysznego i przyrządzonego lepiej niż w najdroższej restauracji na warszawskiej Starówce, oczywiście mówiąc o moich dawnych, „mięsnych” czasach – tak, uwierzcie, wegańskie jedzenie może być lepsze od klasycznego, nie pierwszy raz się o tym przekonałam. A to w drewnianym hoteliku w dolomitach zachwyciłoby chyba nawet panią Gessler oraz słynnego Gordona razem wziętych. Śniadania składały się z sojowego cappuccino oraz vege-wypieków (z orzechami lub otrębami, pycha!).

Zrzut ekranu 2016-02-17 o 23.43.26

A jak było na nartach w Madonnie? Ach, jazda w Dolomitach. Coś pięknego, jak zawsze, mimo pierwszych kilku, potwornie mglistych dni. Niezliczone kilometry tras, super warunki, przepiękne widoki, restauracje i puby z lokalnym jedzeniem i rozgrzewającymi trunkami na stoku, lekki mróz, górskie powietrze. To chyba trzeba samemu przeżyć. Kto był i widział, jeździł, ten wie o czym mówię.

A teraz mam dla Was dobrą wiadomość. Część zapewne zna mój zespół, Sacrimonia oraz moje wcześniejsze dokonania. Część już wie. Ale powiem to jeszcze raz – płyta Sacrimonii „New World Ascension” już niebawem! Nie przegapcie tego i śledźcie nas na https://www.facebook.com/sacrimoniaofficial!

12734149_599507933536851_6907245891529412189_n

Podoba się ? Obserwuj! Kliknij ten guziczek z boku bloga. Możesz zrobić to na WordPress lub przez e-mail. A na dole linki kontaktowe do mojego fb oraz instagrama, na które serdecznie zapraszam 🙂 Tam też okienko Sacrimoniowe.

Dodaj komentarz